piątek, 27 czerwca 2014

Start w Albstadt: Mittagspause

Wkurzają mnie te przerwy! Cały dzień w pracy mi rozwalają! Siedzę sobie w środku własnego znieczulenia aż tu nagle około południa wbija mi na sale kumpel po fachu i życzy mi "smacznego". Oznacza to ni mniej ni więcej, że właśnie zaczęła się moja półgodzinna przerwa w pracy. A co z nią zrobię - moja sprawa. Ma mnie tam nie być i koniec dyskusji. W zeszłym tygodniu jeszcze z tym walczyłem. Ale tutaj nikt nie rozumie jak można nie zrobić sobie przerwy w środku dnia na obiad, czy cokolwiek. I możesz wałkować, że w Polsce przerw nie ma; że ja nieprzyzwyczajony do przerwy bo nie wiem co ze sobą zrobić; że burzy mi to mój porządek pracy; że ja do 16. potrafię nie być głodny... i tak w kółko kilku osobom usiłujących mnie w zeszłym i tym tygodniu zmieniać. Przedwczoraj postanowiłem, że się poddaję. Nastąpiło to po tym, jak mnie pielęgniarka w środku zabiegu zaciągnęła do socjalnego (zostawiając kogoś innego na sali) i niemal wepchnęła we mnie kawałek ciasta mówiąc, że muszę coś zjeść i nie mogę być głodny cały dzień! I nic nie daje tłumaczenie, że przecież ja jadłem śniadanie! No nie da się z tym walczyć! Próbowałem - nie da się! Zatem od wczoraj potulnie wcinam obiadki w szpitalnej kantynie. I chyba przyjdzie mi się do tego przyzwyczaić. A to może przyjdzie szybciej niż później, bo całkiem nieźle tam karmią pracowników: Codziennie jest bufet, w którym można sobie poprosić panią "rozdającą" o danie wegetariańskie lub niewegetariańskie (muszę przyznać, że mięsko robią rozmaite i bardzo smaczne!) z dowolnymi dodatkami (ziemniaczki, fryciochy, ryż, warzywka albo wszystkiego po trochę), dwa sosiki do wyboru, samoobsługowy bufet surówkowo-sałatkowy i kilka deserów do wyboru + lody. I takie Mittagsmenu w cenie 4.40 EUR dla pracowników (nie wiem ile dla gości, ale pewnie niewiele więcej). Każdy z pracowników ma założone wirtualne konto, które może załadować z karty płatniczej/kredytowej z chipem dowolną kwotą do 200 EUR i później umieszczając kartę w terminalu (po zapakowaniu całej tacy żarełkiem) z konta jest kasowane 4.40 :-) Za taką cenę takiego wypasu to chyba w PL jeszcze nie spotkałem. Tym bardziej ta opcja zaczyna mnie przekonywać. Nie wspominając o tym, że robienie obiadu we wspólnej kuchni już odpada :-) Zatem dzisiaj był pyszny obiadek w samo południe ;-D I dzionek też należał chyba do tych jednych z najlepszych. Wczoraj byłem po raz kolejny (aczkolwiek pierwszy w tym tygodniu) rozpisany na własną salę ale tak de facto na odległość czuwał nade mną Chefarzt. Na odległość, bo wbijał do mnie tylko wtedy, kiedy coś mu się nie podobało - zazwyczaj na szczęście tylko kosmetyczne poprawki w prowadzeniu pacjenta :-) Później się dopiero dowiedziałem, że w swoim biurze 2 piętra niżej ma podgląd monitorów ze wszystkich sal :-) I dzisiaj znowu dostałem własną salę. I nie było w pracy szefa. Dzisiaj to w ogóle prawie nikogo w pracy nie było oprócz tych, którzy być musieli! Nie dość, że nikt mnie nie pilnował to jeszcze znaleźć kogoś, kogo można by się było o coś zapytać w przypadku niepewności, graniczyło z cudem :-D O pomocy skądkolwiek nie wspominając. Na szczęście pielęgniarki kumate prawie tak jak w Polsce (pozdrowienia dla polanickiego bloku!) i w razie czego służą swoją wiedzą. Zatem dzisiaj 4 planowe operacje, które gładko poszły i jedna na ostro też bez większych problemów :-)
Takie dni dodają wiary w siebie. Wiem, że sporo się jeszcze muszę nauczyć ale znaczące dla mnie jest to, że jestem tutaj traktowany na równi z innymi, jako część dobrze działającej maszyny, jaką jest blok operacyjny i moja obecność nie jest nikomu obojętna.

poniedziałek, 23 czerwca 2014

Start w Albstadt: Kick-Starter

Poniedziałek. W poniedziałek operacje zaczynamy pół godziny później bo rano na intensywnej jest wizyta chirurgiczna. No i dobra. Sprawdzam na rozpisce na ten dzień: jestem gdzieś rozpisany poza blokiem, na jakiejś HNO (=laryngologia). No spoko, z tego co się orientowałem oni nie mają żadnej swojej sali tylko raz na jakiś czas robią coś na bloku. No cóż - OK, niech będzie. Po odprawie okazuje się, że na początku mam być na Intensywnej Terapii a jak już HNO ruszy, to z... kimś tam (już nie pamiętam) mam tam iść. No dobra. Żeby się nie nudzić to przykleiłem się do tej, która akurat była "na zewnątrz". Zadaniem lekarza dyżurnego = tego "na zewnątrz" (nieznieczulającego tego dnia - na zewnątrz bloku operacyjnego) są wyjazdy pogotowiane i konsultacje anestezjologiczne pacjentów zakwalifikowanych do operacji następnego lub 2 dni później. No to się przykleiłem. Zobaczyłem jak wygląda w tym szpitalu przygotowanie pod względem anestezjologicznym pacjenta do operacji, jakie kwestie trzeba z nim omówić, czego trzeba się dowiedzieć, co trzeba mu przekazać. Pomyślałem, że tego dnia będę tylko słuchał i się tego uczył. Trudno jest w obcym (jak by nie było) języku przekazać właściwe informacje we właściwy sposób i być przy tym jednoznacznie zrozumianym. Sporo czasu musi minąć zanim będę mógł to robić samodzielnie.
Nagle odzywa się dyżurny pager - jest wyjazd. Pada pytanie, czy chcę jechać - jasne, że chcę! Wypadek w kamieniołomie, ciężarówka spadła z 10-metrowego nasypu razem z kierowcą, jedziemy! Dojechaliśmy na miejsce, ratownicy już tam byli. Zabezpieczyli wstępnie poszkodowanego, zbadali, określili obrażenia, zebrali wywiad od świadków. Pozostałe czynności należą do lekarza. To on uzyskuje dostęp dożylny (zakłada wenflon), to do niego należy decyzja, czy poszkodowany może zostać wzięty na podbieraki i przeniesiony do ambulansu i odbywa się to tylko w jego obecności i pod jego nadzorem. Dalsze postępowanie wewnątrz wozu odbywa się również pod jego dowództwem. Zabezpieczenie dróg oddechowych (intubacja) i podłączenie do respiratora, jeśli konieczne, należy także do jego obowiązków. Jak również decyzja o tym w jaki sposób i dokąd ma on być przetransportowany. Zatem robimy co trzeba.
W pewnym momencie do ambulansu wchodzi dwóch innych lekarzy, nie wiadomo skąd i zaczyna się przekazywanie. Po chwili przejeżdżamy wszyscy kawałek dalej i za chwilę pacjent wyjeżdża z ambulansu. Nie do końca zrozumiałem czemu ma służyć całe to zamieszanie dopóki obok nie zobaczyłem śmigłowca. Jak mi to później na spokojnie dyżurna wytłumaczyła, poszkodowany ze względu na podejrzenie ciężkiego urazu głowy wymagał transportu do ośrodka znajdującego się 30 km dalej a w takim stanie nie mógł być przewieziony ambulansem, m.in. ze względu na ukształtowanie terenu (sporo tu gór dookoła). Śmigło odleciało, czas na papieroska, więc zszedłem tylko z linii dymu i po dłuższej chwili wróciliśmy do szpitala.
Na czym to skończyliśmy? A! Na chirurgii. Zatem idziemy zobaczyć pacjentów do operacji chirurgicznych. Pierwszy - przejrzeliśmy papiery, badania, choroby towarzyszące i dostałem w łapy wszystkie dokumenty i krótkie polecenie: teraz twoja kolej. Nogi się nieco pode mną ugięły bo wiedziałem, że za chwilę nie wyduszę z siebie przed pacjentem ani jednego zrozumiałego po niemiecku słowa :-/ Weszliśmy do sali i się zaczęło. OK... przyznaję bez bicia, że jakoś to poszło. Jakoś bo tym razem znaczną część mojej gadaniny przejęła dyżurna, bo ja w pewnym momencie nie wiedziałem już co mam mówić ani nie wiedziałem o co mnie pyta pacjent :-/ Na koniec usłyszałem tylko na osobności: następnym razem będzie lepiej. Tiaa... następnym razem za jakieś kilka lat, jak będę płynnie nawijał po niemiecku, jak ona! - pomyślałem. Oj jak bardzo się pomyliłem!! Następny pacjent należał też do mnie :-/ Było... no już lepiej. Mniejsze wsparcie ze strony dyżurnej i zauważalna moja większa pewność siebie. Przeraził mnie plan operacyjny, któremu postanowiłem się przyjrzeć po tym pacjencie - zostało jeszcze sześciu :-/ Jak się łatwo domyślić - wszyscy dla mnie :-/ Trudno, zaciskamy zęby i do przodu - nie ma to jak wyzwania! I poszło!! Po grudzie, ale szło! Z każdym następnym grudy coraz mniejsze :-) Ostatnią pacjentkę skonsultowałem już zupełnie sam - zrobiłem coś, czego spodziewałem się dopiero za jakiś dłuższy raczej niż krótszy czas.
Po powrocie z pracy dotarło do mnie, że dyżurna chyba doskonale wiedziała czego potrzebowałem. Bo ten dzień dał mi dużo pewności siebie, sporo się nauczyłem, jeszcze bardziej oswoiłem nie tylko z językiem ale i dialektem i przede wszystkim wiem teraz jak się wykonuje konsultację anestezjologiczną we właściwy sposób. Mało tego: potrafię już zrobić to sam :-) Coś co w ojczystym języku jest kwestią trywialną dla lekarza z ponad 2-letnim doświadczeniem tutaj urasta do rangi wyzwania, które trzeba podjąć. I, jak się okazuje, lepiej wcześniej niż później.
Dalej wydaje się banalne i że głupoty wypisuję, bo przecież dosyć dobrze mówię po niemiecku, więc w czym problem? Otóż w tym, że to nie jest rozmowa na temat rezerwacji w hotelu, zamówienia dania w restauracji; na temat pociągu/autobusu, który odjeżdża nie wiadomo skąd ani o której; ani rozmowa o pracę. W takich sytuacjach jak sobie poradzimy, to pojawia się przekonanie, że jednak jesteśmy zaje***ci! Pudło! To wcale nie jest takie oczywiste! Bo to jest rozmowa z pacjentem, za którego zdrowie i życie bierze się bezpośrednią odpowiedzialność, przeprowadzona w nieprostym klinicznym języku obcym z dwukierunkowym jednoznacznym zrozumieniem. Czasami nawet w ojczystym języku mówiąc niby o tym samym jakoś mamy problem żeby się dogadać. Dlatego tym bardziej jest to wyzwanie. I to niełatwe.
A że wyzwania napędzają moje życie... czekam na następne! :-)

poniedziałek, 16 czerwca 2014

Start w Albstadt: Po raz pierwszy samodzielnie

Nieprzespana noc. Sam nie wiem dlaczego. Pełnia, czy coś? Nieważne. Jest poniedziałek. Nie do końca wyspany przychodzę do pracy i patrzę na rozkład jazdy bloku operacyjnego. I niespodzianka: moje nazwisko przy jednej z sal. Po tygodniu (nie licząc wolnego poniedziałku tydzień temu) dostałem salę do samodzielnego znieczulania! Coś, czego nie dostałem przez 2 lata w Polanicy! Trochę mnie wzięło na samą myśl przerażenie, ale w końcu po to są wyzwania, żeby je podejmować! Nie ma sensu opisywać ze szczegółami całego dnia, ale jedno mogę przyznać z pełną świadomością: ta praca w końcu zaczyna dawać satysfakcję!

sobota, 14 czerwca 2014

Start w Albstadt: Wokół Albstadt

Dzisiaj wybrałem się na wycieczkę po okolicznych pagórach. I ta okolica coraz bardziej mi się podoba. A najlepsze jest to, że wystarczy wspiąć się na wieżę na jednej z gór nad miastem, żeby przy przejrzystym powietrzu móc oglądać alpejskie szczyty :-) Dzisiaj akurat to nie jest ten dzień, ale jeszcze taki upoluje :-)
Część zachodnia Albstadt

Główna część Albstadt, czyli Albstadt-Ebingen - tu mieszkam :-)

To z zielonym dachem (VI piętro - chirurgia) to właśnie Zollernalb Klinikum Albstadt a to pomarańczowe kawałek dalej to "akademik", w którym mieszkam :-)

Wieża widokowa Schloßfelsenturm, z której przy dobrej pogodzie widać Alpy

Panorama Albstadt - od Ebingen po lewej aż do Teilfingen po prawej


wtorek, 10 czerwca 2014

Start w Albstadt: DRK vs ZRM

Dzisiaj pierwszy dzień. Taki na poważnie. Ale tak znowu poważnie jak się tego spodziewałem to wcale nie było. W gruncie rzeczy było luźniej niż na "hospitacji", na której byłem w kwietniu. Przede wszystkim zaczęło się od tego, że na odprawie niby wszyscy wiedzieli, że będe, ale nikt się mnie nie spodziewał. No... szczerze mówiąc nawet nie wiedzieli kim jestem. No nieważne. Krótkie "Glutem wMordem", kilka słów o sobie i jazda dalej. Czyli odprawa, z której niewiele zrozumiałem :-D Później zostałem (trochę z braku laku, bo raczej nikomu się nie chciało mnie wprowadzać w organizację pracy) przydzielony do Olega - Rosjanina, który przekazał mi wiele cennych informacji - bardzo równy gość! Miał akurat (też z musu, bo ktoś tam do pracy nie przyszedł) dyżur jako Notarzt (lekarz wyjazdowy w karetce), więc zaliczyłem z nim 2 wyjazdy "karocą". I muszę przyznać, że całkiem nieźle jest to DRK (Deutsches Rotes Kreuz - Niemiecki Czerwony Krzyż - to oni odpowiedzialni są za większość niemieckich akcji ratunkowych i obstawę Pogotowia przede wszystkim) zorganizowane a z punktu widzenia lekarza - znacznie lepiej niż w Polsce. Choć praca ratowników raczej niczym się nie różni. Jedynie tym, że jeżeli ratownik uważa, że pacjent/ka musi zostać przetransportowany/a do szpitala, to (jeżeli nie jest to ostry przypadek - gdy natychmiastowy transport jest konieczny) wzywa sobie wtedy Notarzta i dopiero ten po przyjeździe decyduje co dalej. Jeżeli rzeczywiście transport jest konieczny, to albo lekarz jedzie z pacjentem w ambulansie albo za pacjentem z kierowca, z którym przyjechał. Znając taksówkarskie zapędy polskich ZRM (Zespołów Ratownictwa Medycznego) - tutaj gorące pozdrowienia dla taksówkarzy z Dzierżoniowskiego Pogotowia! - w wielu przypadkach lekarz musiałby z założenia od razu jechać z ZRM. Natomiast już po przyjeździe do szpitala też nie ma czegoś takiego jak "odbicie" czy "nieprzyjęcie" do niego, tak jak to (na szczęście!) bywa w Polsce (co znowu uważam za minus tutejszego systemu). Tutaj wychodzi się z założenia, że jeżeli lekarz zadecydował o tym, że zabiera pacjenta, to pacjent tego wymagał i nie ma dyskusji. A czy zostanie on wypisany do domu jeszcze tego samego dnia, czy zostanie - o tym już decyduje lekarz danego Oddziału (tu identycznie jak w PL). To tak krótko na temat pracy lekarza "Pogotowia", którą będę mógł wykonywać dopiero po: 2 latach wyjazdów w towarzystwie innego lekarza z uprawnieniami (tak jak jeździłem dzisiaj) + tygodniowym szkoleniu + zdanym egzaminie nadającym uprawnienia = jeszcze długo sobie jako Notarzt nie pojeżdżę :-)
Później już było "normalnie": założenie wenflonu, macha na twarz, dobrodziejstwa do żyły, rura do tchawicy i heja z operacją! I tak dzisiaj akurat dwa razy. Kolejna różnica: tutaj dostęp dożylny (wenflon, czy jak kto woli: teflon ;-)) jest zakładany przez lekarza w sali "wprowadzeń" / "przygotowania" tuż przed wprowadzeniem do znieczulenia, a nie jak to jest praktykowane w PL: przez pielęgniarkę najlepiej zaraz po przyjęciu. Wiążą się z tym oczywiście różnice w premedykacji pacjenta, ale to już jest zupełnie inny temat. No i co? No i do 16. jakoś zleciało.
Wróciłem do pokoju i znowu zaczęło się odczuwać jakąś dziwną ciszę i pustkę :-/ Nie wytrzymałem! Zainwestowałem dzisiaj prawie 30 EURów i dorwałem w MediaMarkcie radio-budzik! I w końcu coś mi tutaj gra a od czasu do czasu nawet po niemiecku gada (dobrze, osłuchiwać się trzeba ;-)) a i świeci i godzinę pokaże... no szaleństwo! ;-D No i wracając z Media wlazłem jeszcze do T-Mobile i od dzisiaj mam nowy nr telefonu z jakimiś tam szczątkowymi MegaBajtami transferu tak, że w końcu nie jestem odcięty od świata.
A co na piętrze? Tu jednak u mnie chyba nikt nie mieszka. Byłem dzisiaj w kuchni (nawet kilka razy), trochę się potłukłem, prowokowałem, ale nikt sie nawet nie pojawił! Z jednej strony dobrze, bo faktycznie mam tu spkój, z drugiej... dalej nikogo nie znam! Jechałem tylko ostatnio z jakimś "blisko-wschodnjakjem" z mojego piętra w windzie a później chyba widziałem go na internie. Ale nic więcej nie wiem :-) (no oprócz tego, że na 9. mieszka fajna laska, ale jechała w windzie z facetem ;-)
A tak prywatniej, to pokój w końcu zaczyna się zapełniać jakimiś najpotrzebnejszymi rzeczami, które przywiozłem po weekendzie z Kłodzka. Jeszcze wszystkich bambetli nie rozpakowałem, więc teraz właśnie się tym zajmę :-) To... do następnego!

poniedziałek, 9 czerwca 2014

Start w Albstadt: "NFZ" i "Fiskus"

Na dzisiaj została mi jeszcze kasa chorych, do której muszę się zapisać i urząd skarbowy. Z samego rana zbieram się z Weingarten i jadę do mojego Albstadt. Wizyta w "NFZ`cie" zajmuje mi dosłownie kilka minut :-) "Skarbówka" jest w Balingen, więc wsiadam w samochód i 15 minut później jestem już na miejscu. Nadanie "NIP`u" zajmuje jeszcze krócej. Tak sobie myślę... gdyby ratusz, "NFZ" i "Fiskus" były obok siebie to załatwienie wszystkiego w tych 3 urzędach nie zajęłoby więcej niż 15 minut :-) Jeszcze tylko podpisane dokumenty do działu personalnego i mam wolny weekend. I to długi. Bo Pani w "NFZ`cie" mnie uświadomiła, że leniwi Niemcy świętują "Zielone Świątki" też w poniedziałek. A co! Jadę do domu! I pojechałem :-/ Jazda (ta szybka) to się skończyła pod Stuttgartem. Bo co robią wszystkie "polskie niemce" (głównie z opolszczyzny) na początek długiego weekendu? Zapychają autostrady pod Stuttgartem i kawałek dalej pod Norymbergą! Zgroza! ;-) 2 godziny dłużej ale w końcu dotarłem. I weekend mimo wszystko był długi :-)

czwartek, 5 czerwca 2014

Start w Albstadt: Bank, ratusz i pani od akademika

Dzisiaj załatwianie wszystkich ważniejszych spraw urzędowych i spotkanie z "panią od akademika" ;-) W końcu dowiedziałem się do czego służą wszystkie klucze :-) Co udało mi się dzisiaj załatwić? A zameldowałem się w tym miasteczku i od dzisiaj jestem jego oficjalnym mieszkańcem. I otworzyłem sobie konto w banku. Na dzisiaj wystarczy. Wieczorem jadę do znajomych na grilla i tam strzelę nockę - conajmniej nie będę tu sam siedział :-)

środa, 4 czerwca 2014

Start w Albstadt: Niezależny, sam i na własnych warunkach

Życie jednak szybko weryfikuje niektóre kwestie. Często nawet szybciej niż się tego spodziewamy. I tak od razu okazało się, że Leśniak to jest jednak zwierzę stadne. OK, w porządku: lubię być niezależny, sam, na własnych warunkach. No i... no i poniekąd to osiągnąłem: NIEZALEŻNY - z jednej kieszeni wytrzepałem kilka polskich klepaków, z drugiej wypadły jakieś czeskie resztki, w trzeciej znalazłem jakieś eurocenty, konto... a stan konta to już zupełnie inna historia :-) Dodatkowo wynagrodzenie za pierwszy miesiąc (które zobaczę gdzieś pewnie właśnie dopiero za miesiąc) prawdopodobnie zweryfikuje znacznie mój dzisiejszy punkt widzenia :-) Że SAM - nigdy mi to jakoś nie przeszkadzało. Może dlatego, że zawsze wracałem do domu, w którym ktoś czekał (czasem dziewczyna, czasem rodzina, znajomi na stancji w czasie studiów). Może dlatego, że zawsze miałem świadomość, że za ścianą jest ktoś, kogo znam nawet jak nie osobiście to pewnie z widzenia... bo przecież na przykład studiujemy to samo. A może dlatego, że smsy były nielimitowane tak samo jak internet, a tutaj... 4 x drożej i do tego w EURO :-/ Nie wspominając już o tym, że dostępu do internetu nie mam żadnego i pewnie przez najbliższe kilka/naście dni miał nie będę bo nie będę miał czasu tego załatwić. A teraz sam będę przez dłuższy czas i tak po cichu cieszę się na tę próbę charakteru. NA WŁASNYCH WARUNKACH - a to mniej-wiecej oznacza własną lodówkę (kuchnię w ogóle) a nie średniej wielkości pokój i łazienkę o wymiarach nie większych niż kibel w PKP!
Przecież nie wymięknę, bo jest to jedno z wyzwań, które nadają sens i napędzają moje życie. Powiem tylko, że trochę nie byłem na to przygotowany. Żeby mieszkać niemal naprzeciwko windy i dzielić korytarz z 9 innymi mieszkańcami na tym piętrze. Żeby mieć z nimi wspólną kuchnię, jedną kuchenkę, jedną lodówkę, w której każdemu przysługuje jedna szuflada. Żeby czuć się jak w akademiku. I to bardzo. Żeby na wstępie dostać pęk kluczy, z których: 1. jest do drzwi głównych i do mojego mieszkania; 2. jeszcze nie wiem do czego; 3. pierwszy malutki jest do mojej szuflady w lodówce; 4. drugi malutki jest do mojej szafki kuchennej; 5. trzeci malutki jest do mojej szafki w pralni/suszarni; 6. ten wielki za cholerę do tej pory nie wiem do czego jest! Pewnie któryś z nich służy do otwierania skrzynki na listy, ale jest ich na dole kilkadziesiąt a ja nawet nie wiem gdzie jest moja. Podobnie jak nie wiem gdzie jest jakieś pomieszczenie z pralkami, bo przecież w koncu wszystko któregoś dnia mi sie pobrudzi! Jutro mam się spotkać z jakąś szefową tego całego burdelu, pewnie dowiem się wtedy wszystkiego. Spoko. Żyłem już w takich warunkach. Ogólnie to źle nie było ani teraz nie jest. Z tym, że kiedyś miałem tą świadomość, że za jakiś (dłuższy lub krótszy) czas wrócę do "siebie" i wszystko wróci do normy. A teraz...? A teraz właśnie jestem u siebie i póki co nie wygląda to różowo. I w zależności od dalszego rozwoju sytuacji albo prędzej albo później zacznę się rozglądać za czymś gdzie będę sam i na własnych warunkach.
A co poza tym? A tak poza tym, to dostałem pokój zupełnie inny niż ten, który kilka tygodni temu będąc tu rezerwowałem, ale chyba jest lepszy, wiec OK. No i mam rewelacyjny widok z okna - na całe Albstadt.
Dostałem do podpisania umowę o pracę, którą muszę w piątek zwrócić do kadr - kilkadziesiąt stron różnego rodzaju umów, wyjaśnień, uwarunkowań, wyciągów z przepisów... połowy nie zrozumiałem, a drugiej nawet nie czytałem. Podpisałem jak leciało. Na pakt z diabłem nie wyglądało ;-)
Zacząłem robić listę rzeczy, których mi tu jeszcze brakuje... a trochę tego będzie. Najdziwniejsza jest ta pustka, która sprawia, że odgłos pisania na klawiaturze odbija się od ściany naprzeciw i wraca z wielkim echem.
Ale co tam - sam tego chciałem! Jutro idę ogarniać urzędy, zobaczymy co mi z tego wyjdzie.
PS: Jak ta miotła jeszcze raz trzaśnie tymi drzwiami od kuchni to ją poćwiartuję i wsadzę do jej własnej szuflady w lodówce!